środa, 22 grudnia 2010

Coraz bliżej święta

Na wstępie...
Należą się przeprosiny tym, którzy czekali.
Podziękowania tym, którzy czytają.
I tym, którzy pytaniami - a czemu? - podsycali stan braku zgody na ciszę.
A teraz...
Pudelkowo, plotkowo, a nawet lansikowo. Trzeba (należy) być na bieżąco. Wiedzieć co u gwiazd. U artystów. Magików sztuki. Weryfikuję. Nazywam źródła po imieniu, ale mnie nie wolno na głos, podpisując imieniem i nazwiskiem, więc jako no name jestem w pełni usprawiedliwiona.
"Rozstrzygnijmy raz na zawsze: choinka żywa czy sztuczna". Krzyczy do mnie tytuł w połowie strony. Myślę o tym dylemacie, zaznaczam za i przeciw każdej z możliwości i bardzo próbuję nie zadawać pytania - czy w zeszłym roku też nie rozstrzygaliśmy raz na zawsze wszystkiego, co ma związek ze świętami?
Że karpia zabijanego w sposób polski nie powinno być na stole? Celebryty krzyczą, że to hańba tak zwierzętom dać umierać, a później w Tesco ścigać się w kolejce po te najbardziej dorodne i zmodyfikowane, za niespełna osiem złociszy za kilogram. Te same celebryty, co krzyczą o te karpie, bez pardonu skórzane butki noszą, z najnowszych kolekcji i torby, paski i te wszystkie inne pochodzenia zwierzęcego bajery i tego hipokryzją nikt, na żadnym portalu nie nazwie. Że jedzą na imprezach dla celebrytów sushi, w którym ryby, ale te pewnie inaczej zabijane były. Nie. Wróć. One nie były zabijane. One same wzięły i umarły. I tak się na stole znalazły.
Nie wiem czy choinka sztuczna czy żywa. Ten dylemat zdaje się być nie do rozstrzygnięcia. Poproszę o telefon do przyjaciela.
Za dwa dni Wigilia. Tak. Święta świętami. Można poznać, że się zbliżają, po wzmożonym ruchu w centrach handlowych, kolędach puszczanych zaraz po 2-gim listopada i ludziach stojących w kolejce w każdym sklepie z żywnością. Bo przecież w Święta sklepy szybciej zamykają, w pierwszy dzień świąt nawet nie wszystkie są otwarte, więc trzeba kupować, kupować, kupować.
Bo w Świętach o to tylko chodzi. By nabywać, konsumować, wydalać. W rytm kolęd, w przerwie dzielenia się tak zwanym opłatkiem.
Poza tym wielka akcja rządu i robienie porządku na kolei. Bo taki bałagan, jak w tym roku, jest zwyczajnie niedopuszczalny. To przecież nie może tak być, by panie w kasach PKP nie wiedziały na jaki pociąg sprzedają bilet i czy w ogóle jakiś pociąg jeździ. Nie mówiąc o określeniu przybliżonego czasu opóźnienia. Opóźnień w PKP nie ma. Nam się po prostu wydaje. Tak samo jak rządowi, który dymisjonując wiceministra Juliusza Engelhardta ogłasza wszem i wobec, że "ktoś" musi zostać ukarany za chaos, jaki panował po 12 grudnia, kiedy miały być wprowadzone nowe rozkłady jazdy.
Wspomniane zamieszanie bardzo dosadnie skomentował Cezary Grabarczyk, minister infrastruktury, którego pozwolę sobie zacytować."Sam często czekam na peronie aż przyjedzie pociąg".
Niesamowite. Tak stoi i czeka. Mój podziw jest niemalże na tym samym, co poczucie humoru, poziomie. Grunt, to umieć utożsamiać się z narodem.
Wesołych Świąt!

środa, 6 października 2010

Nowa era dziennikarstwa

Posiadanie szarych komórek może boleć. Niektórym zapewne doskwiera ich nadmiar, bo trudno nie odczuwać nadmiaru, gdy czyta się najnowsze informacje, którymi karmią nas internetowe portale.
Czego media zdają się najbardziej nie znosić w krucjacie przeciwko dopalaczom? Może zacytuję "Ma raptem 23 lata, ale ostatnio bardzo zmężniał. Jeździ czarnym Porsche Turbo (drugie, jeszcze większe Porsche stoi w garażu). Nie kryje się ze swoim bogactwem – poza apartamentami w Polsce, dochrapał się także lokum na Lazurowym Wybrzeżu".
Dobrze, że zmężniał, bo przecież tylko król dopalaczy jako niespełna dwudziestopięciolatek jest w Polsce milionerem. Polaków nie boli to jakie substancje sprzedawał, wykorzystując stworzone przez specjalistów polskich prawo, tylko że nie wstydzi się powiedzieć jaki ma zysk w skali roku, za ile ma zegarek i gdzie ma apartament. A już kolejne artykuły, w których podkreślone są marki samochodów, wskazują jedynie na sfrustrowanych autorów, podejrzewam płci męskiej, którzy takie auta oglądają w gazecie Auto Świat.
Z drugiej strony mamy zalew informacji o kolejnych ofiarach trujących substancji sprzedawanych pod szyldem produktu kolekcjonerskiego. Media nie oszczędzają nikogo, ale w całym spisku przeciwko dopalaczom zdały się zapomnieć o zdrowym rozsądku.
I nie wiem czy tylko ja, w ostatnim czasie mam poczucie, że nie chodzi już nawet o namiastkę rzeczowych informacji, tylko o kolejny temat, który zapełni jedynkę i zagwarantuje określoną ilość tysięcy userów.
Wiadomości podawane są w sposób stronniczy. Ja rozumiem, że określone dzienniki, tygodniki opinii czy programy radiowe mają nagłośnić sprawę, tylko skoro dziennikarze są czwartą władzą, czemu w tak bezczelny sposób głaszczą po głowie trzy pozostałe pełniąc jedynie rolę sługusów tychże?
Żaden z portali nie podał wczoraj do wiadomości słów karnisty z UW prof. Piotra Kruszyńskiego o tym, że "rządowy projekt nowelizacji o przeciwdziałaniu narkomanii został oparty jedynie na domniemaniach i przypuszczeniach dotyczących szkodliwości dopalaczy i, że nie ma choćby fragmentarycznych badań na ten temat" (PAP). Jak dotąd nie usłyszałam słów oburzenia żadnego z dziennikarzy na temat wspomnianego projektu, który jest klasycznym bublem prawnym.
W tekstach dotyczących dopalaczy nie podkreśla się faktu, że właściciel sieci prawdopodobnie skieruje sprawę do sądu o odszkodowanie za poniesione straty i że istnieje znaczne prawdopodobieństwo ich wygrania. I że odszkodowanie te zapłacą wszyscy podatnicy. Dziennikarze wolą skupić się na tym, że dorabia się na "debilach" [jak sam określa swoich klientów] oraz jakimi samochodami jeździ. Nikt już nie pamięta, że zysk jaki ma wypracowany jest zgodnie z prawem stworzonym w kraju. To, że sprytnie je wykorzystuje? Działa dokładnie tak samo jak większość przedsiębiorców, którzy nie mają może 23 lat, a rozległe kontakty w sferze polityki, które zapewniają im odpowiednie informacje jak dany zapis w konkretnej ustawie obejść.
I nie zamierzam oceniać szkodliwość czy jej braku w przypadku dopalaczy. Nie jest to moim zamiarem. Jedyne co drażni mnie niebywale to populizm w jaki bawią się dziennikarze i, że im częściej czytam informacje w internecie, na portalach ogólnopolskich, tym mniej mam złudzeń, komu przysługę dane redakcje wyświadczają. I razi mnie, że po Smoleńsku i krzyżach dziennikarze musieli znaleźć kolejny temat, który bez jakiegokolwiek opamiętania czy jakiejkolwiek refleksji będą eksploatować, tylko po to, by patrząc na konsekwencje owej eksploatacji bić się w pierś i palić ze wstydu.
Czy to już nowe dziennikarstwo?

wtorek, 3 sierpnia 2010

Krzyż na drogę

W obrońcach krzyża Nadzieja. W nich Wiara. I Miłość.
Między jednym wyzwiskiem, a drugim. W Zdrowaśce za celniejszy strzał. Oni są. Oni być mogą.
Dziś fanatycy mówią co można, co nie. Śmieję się w ciszy z poczynań Karnowskiego, który na antenie Trójki we własnej sprawie zdziałał najwięcej. Z tego jego krzyża, do którego wielu się dzisiaj przywiązywało w imię walki o symbol. Z jego wielkiego oburzenia jakim raczył wszystkich słuchaczy, że to przecież krzyż zwykły stoi. Więc czemu ma nie stać? I z wypowiedzi jednego z polityków PiS, który powiedział, że to nieporozumienie - decyzja urzędnika o usunięciu krzyża. Decyzja urzędnika oburzała obu panów po równo w czasie antenowym, ale postawa fanatyków zadowala. I nie ma już słów o ustaleniach między stronami stanowiącymi o sprawach rangi wyższej niż urzędnicza. To wzbudza w nich zapewne tą samą Nadzieję, Wiarę i Miłość. Do Ojczyzny. Do Polski ukochanej, na znak krzyża trwającej.
A premier siedzi i zawija je w te sreberka. Głaszcze po głowie, mówiąc że trzeba więcej czasu. Nie mówiąc tylko na co. Bo brak decyzji w sprawie, zaraz po zakończeniu żałoby, pominę milczeniem.
Tak samo jak działania mediów, które dziwnym trafem dużo więcej uwagi poświęcają obrońcom krzyża, propagując tym samym ich działania, niż podwyżce podatku, o której decyzję właśnie podjął rząd. Bo tylko ciche głosy gdzieś tu, gdzieś tam powiedziały, że to nierozsądne podwyższać podatek, zamiast przeprowadzać reformy, które były jednym z haseł wyborczych. To nierozsądne pompować pieniądze w napompowaną do granic administrację. Reform nie trzeba. Wystarczy, jak to powiedział Premier, podwyżka która przeciętną polską rodzinę będzie kosztowała kilkanaście groszy dziennie.
Brawo dla PR-owców, widać że doświadczenie w sprzedaży mają. Należy podać przecież wartość najmniejszą jaką przyjdzie komuś zapłacić, choćby częstotliwość zapłaty była bardzo wysoka. Wtedy i tak każdy, kto tego nie rozumie, pomyśli - to tylko kilkanaście groszy więcej. Cóż to jest w imię Polski i jej symbolu, krzyża?

piątek, 23 lipca 2010

Był czas, że lubiłam rano włączyć radio. I nawet przełknęłam, ten trudny dla mnie do przełknięcia fakt, że ktoś mi tam nad uchem gada. Nie zawsze zwracałam uwagę na coś, co dzisiaj jest nie do przyjęcia, co sprawia, że wyłączam, wybierając ciszę.
Zamiast jazgotu reklam, których czas emisji odpowiednio jest wyciągany na skali głośności, słucham ptaków i przyglądam się mojemu kotu, który z balkonu na nie poluje. Poranki, bo z reguły wtedy słuchałam radia, zostały nacechowane czymś co skutecznie człowiekowi podniesie ciśnienie i sprawi, że z miną Polaka wyjdzie z domu. Polityka.
I ja rozumiem, że trzeba. Ja rozumiem, że istotne są pewne pytania jakie są zadawane. Ale nie rozumiem dlaczego nic nie można zrobić z pisowym dziennikarzem, który prowadzi polityczny salon w Trójce. Nie da się słuchać tych pytań postawionych w jednym celu - potwierdzenia tezy. Rozmówca, z reguły wybierany z klucza partii, której tubą stał się Program Trzeci, czuje się nad wyraz spokojny i wielokrotnie po głowie głaskany.
Każdy inny, o ile się trafi, w przypadku udzielenia odpowiedzi, z jakiej wspomniany dziennikarz mógłby się tłumaczyć przed Wodzem, jest umiejętnie gaszony.
Tak. Przyznaję. Nie mam prawa krytykować, bo do końca nie udaje mi się tego słuchać. Szkoda mi nerwów i poranka. Choć nie tylko tego, bo w weekendy polityka w Trójce tym bardziej nie zachwyca.
Ale to, że nie zachwyca mnie, nie znaczy naturalnie, że innych również. I to się nazywa wolność myśli. Nie wiem tylko, czemu tak bardzo, szczególnie po magicznej dacie męczeńskiej śmierci elity politycznej kraju, coraz częściej nie mam prawa do posiadania własnego zdania.
Bo nie wypada mi go przecież mieć. Krzyż musi mieć dla mnie znaczenie. Jak nie krzyż to pomnik. Jak konserwator zabytków mówi, że nie ma mowy o wymyślonym przez PiS pomniku w wyznaczonym przez nich miejscu, to słyszę pełen oburzenia głos w politycznej rozmowie wspomnianego dziennikarza Radiowej Trójki, że na litość boską nie jest to przecież wielkich rozmiarów i że decyzja konserwatora zabytków jest nieporozumieniem.
Nieporozumieniem jest to co się dzieje w telewizji, gazetach i radiu. Nieporozumieniem jest, że nie ma obiektywnego dziennikarstwa, rzetelnych pytań i dyskusji na poziomie, który przynajmniej dawałby namiastkę poczucia, że nie jest stronniczy.
Dzisiaj wiem, który dziennikarz za jaką partią jest. I nie godzę się z tym. Bo o ile trzy czwarte narodu przyjmuje tą serwowaną im z namaszczeniem papkę politycznej ułudy, o tyle ja chciałabym usłyszeć pytania, których wszyscy boją się zadać, by nie stracić pracy.
I nie jest dla mnie argumentem, że mogę przecież zmienić kanał telewizyjny czy radiowy, wziąć w dłoń inną gazetę. To nie chodzi o to co ja mogę. Tylko o to czego oni - dziennikarze już nie mogą, będąc częścią układu, który powinni obiektywnie obserwować.

poniedziałek, 5 lipca 2010

Festiwalowo

Po czterech dniach festiwalu Open'er, czas wrócić do rzeczywistości. Tej podobno nowej, w której dzisiaj się obudziłam.
Zabawnie brzmiały okrzyki ludzi, siedzących po koncercie Archive, że 'ej ludzie Kaczyński wygrywa'. Chociaż nie. Nie zabawnie. Trochę złowieszczo. Polsko przede wszystkim.
Ale zanim przejdę do politycznych absurdów, obietnic i cudów, na które niewątpliwie zasługujemy, jedna uwaga związana z pewnym tekstem.
Chwila czasu między pokalem, toi toiką, a kolejnym koncertem pozwoliła na czytanie festiwalowego dodatku Gazety Wyborczej.
Już w czwartkowym trójmiejskim dodatku mogłam przeczytać tekst Przemka Guldy "Festiwal lat 90". Weryfikacja opisywanych przez niego zjawisk nastąpiła w trakcie.
I tak "W tym roku, po przestudiowaniu programu festiwalu Open'er, bardzo wyraźnie widać dwie tendencje. Pierwsza to muzyczny eklektyzm, druga - położenie nacisku na zespoły, które dni największej świetności przeżywały w latach 90".
Przy opisywaniu pierwszej tendencji nie zabłysnął odkrywczym charakterem dziennikarskiego fachu. Nie od dzisiaj wiadomo, że największe festiwale właśnie w ten sposób stają się wielkimi - poprzez umiejętność łączenia stylów muzycznych, gwiazd i publiczności, która dla tych gwiazd przyjedzie. Poza tym nad kierunkiem festiwalu Open'er zastanawiają się wszyscy, bo każdy też ma swoją na jego temat teorię. Każdy by chciał festiwalu z muzyką jaka tylko mu pasuje, a z tego, jak wiemy, niewiele wynika. Jest to z założenia największy polski festiwal i musi łączyć w sobie różne style, by nim pozostać. Zresztą, nie wiem dlaczego owa różnorodność jest tak głośno krytykowana przez dziennikarskie środowisko. Wystarczy spojrzeć na line up innych europejskich festiwali, by choć przez chwilę zweryfikować własne oczekiwania, zmierzające do utworzenia wielkiego festiwalu muzyki, która jedynie nam odpowiada.
Ale druga tendencja opisywana słowami "(...) festiwal zamienia się powoli w muzyczne muzeum, w którym największa sala poświęcona jest muzyce z lat 90. Wystarczy wymienić kilka największych gwiazd z tegorocznego programu, by się o tym przekonać: Massive Attack, Tricky, Cypress Hill, Skunk Anansie - to wszystko wykonawcy, którzy swoje złote lata przeżywali właśnie w tamtej dekadzie. I nawet jeśli z powodzeniem funkcjonują na muzycznej scenie do dziś, nagrywając nowe płyty i grając kolejne trasy koncertowe, wrażenie przeterminowania ich muzycznej propozycji staje się coraz trudniejsze do zignorowania".
Bardzo bym chciała zobaczyć jak Przemek Gulda rozmawia z ludźmi po koncercie wspomnianych grup na temat przeterminowana ich muzycznej propozycji. Bo odnoszę dziwne wrażenie, po czterech dniach obserwowania festiwalowiczów, że niewielu z nich odbiło się czkawką owe przeterminowanie. Poza tym, z tego co przeczytałam, jest dla mnie jasnym, że kierował się jedynie swoimi osobistymi przekonaniami i dziennikarskiego obiektywizmu, w jego tekstach szukać nie można. Zresztą, przyznał sam, w dniu koncertu Reginy Spector, że tylko na ten koncert czeka, reszta to dla niego 'dziennikarski obowiązek'. Zostaje tylko powiedzieć - szkoda. A po drugie, że nieco nie wypada mówić o 'dziennikarskim obowiązku', kiedy jest się tak bardzo nieobiektywnym w relacjach z koncertów i kiedy opisuje się wydarzenia oglądane po łebkach, na rzecz wypełnienia dodatkowej kolumny w Wyborczej.
A do tego analiza strategii organizatorów, we wspomnianym tekście z czwartkowego Trójmiasta GW: "Strategia organizatorów jest bardzo prosta i zrozumiała - festiwal jest coraz mocniej adresowany do pokolenia dzisiejszych 30-40 latków, najchętniej tych z dużych miast, którym udała się kariera zawodowa i żyją choć trochę powyżej przeciętnego poziomu. To własnie oni mają dziś pieniądze i czas, żeby uczestniczyć w tego typu imprezach, to własnie ich stać na to, żeby przyjechać na kilka dni do Trójmiasta i bawić się na festiwalu. A to pokolenie słucha właśnie dokładnie takiej muzyki". Nie wiem kto wyrządził Przemkowi Guldzie krzywdę wpajając mu takie stereotypy myślenia. Chwilami, czytając jego teksty, odnosiłam wrażenie, że jest mocno zmęczony rolą jaką musi pełnić. Nie mówiąc już o tym wyssanym z palca założeniu, że festiwal adresowany jest do 30-40latków, którym udała się kariera zawodowa. Szczególnie, że wystarczyło się przejść po terenie Babich Dołów, by zobaczyć jak wiele osób jest poza narzuconymi przez niego stereotypami. I, że tak naprawdę festiwale powinny nas ustrzegać przed tym stereotypowym myśleniem, ukazując w zamian zróżnicowany wachlarz nie tylko muzycznych indywidualności.

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Polska, kraj marzeń

Polska. Kraj mlekiem i miodem płynącym. I naprawdę kochać ją można za wiele.
Za wspaniałą jesień prawie każdego lata. Za zimy trwające pół roku, zaczynające się pod koniec października, kończące na początku maja. Za tę szarość wszędobylską. Za uśmiechniętych, na ulicach i w środkach komunikacji miejskiej, ludzi. Za społeczeństwo magistrów mówiących 'w każdym bądź razie' i 'majersztyk'. Za scenę polityczną, która tylko dla wariata, ulega zmianom co cztery lata. Za choćby możliwości pracy i pracodawców rzetelnych, inwestujących w pracowników, dających szansę i czas na rozwój. Za pracowników, wszystkich tych, chętnych do pracy specjalistów po studiach, oczekujących pracy twórczej, ocenianej w skali niedostateczny - bardzo dobry. I za reprezentację w piłce nożnej. I kibiców, którzy do końca w nią wierzą.
Za wiele, doprawdy i wiem to nie od dzisiaj. I każdy ma za co.
Dzisiaj dowiedziałam się za co jeszcze. Za niskie ceny!
Artykuł w Wyborczej.biz, z jakże chwytliwym tytułem 'Eurostat: W Polsce jest najtańsza żywność w UE'.
Tak, tak. Bo my, w Polsce mamy ceny żywności i napojów bezalkoholowych tańsze o 36proc. względem cen UE. Eurostat podał, że w 2009 roku ceny mięsa sięgały u nas 56 proc. średniej unijnej, a mleka, serów i jaj 63 proc. Powodem tak niskich cen, była podobno słaba złotówka. Ekonomiczne wyjaśnienie jasne jak słońce, szczególnie dla wszystkich humanistów. I jako tej, z humanistycznym wykształceniem, zabrakło mi w tym zestawieniu zarobków, zwykłego Polaka względem zarobków mieszkańców UE oraz kosztów utrzymania przeciętnego Polaka względem mieszkańców Wspólnoty.
Odnoszę wrażenie, że wtedy dopiero, miałabym czarno na białym za co szczególnie większość rodaków kocha Polskę. I nie usłyszałabym argumentów, przy kolejnej podwyżce cen, krzyczących z gazet, że już czas na podwyżki, bo przecież jak dotąd, mieliśmy najtańszą żywność w Unii.

wtorek, 22 czerwca 2010

Krótka pamięć wyborców

Jarosław Kaczyński, wspominając tragedię smoleńską, zapowiedział zmianę języka debaty politycznej. Bo w katastrofie zginęli również politycy SLD, którego to kandydat na prezydenta zebrał niecałe 14% w wyborach. Owe 14% jest polem walki zarówno Kaczyńskiego jak Komorowskiego, choć ten drugi mówi, że dużo już zrobił i nic nie musi obiecywać. A Kaczyński obiecuje. W ramach zmiany nie będzie nazywał SLD postkomunistami, lecz lewicowcami. Będzie się tak odnosił zarówno do Grzegorza Napieralskiego, który nie ma nic wspólnego z PRL, jak i na przykład do Józefa Oleksego.
Premier Donald Tusk woli prezydenta, który się nie przebiera, a Maria Czubaszek wyrokuje, że jak wyjedziesz na wakacje zamiast pójść głosować, po powrocie możesz się zasmucić. Mi osobiście nie wydaje się ten argument trafiony. Polacy nie od dziś, wyżej cenią wyjazd na wakacje niż zmiany planów tylko po to, by zagłosować na kogoś w wyborach prezydenckich. Bo na kogoś podobno trzeba, tylko nie bardzo jest na kogo.A poza tym całą kampanię prezydencką, sondażową wtopę i zaskoczenie preferencjami politycznymi, świetnie podsumował prof. Jacek Wódź. Zespół specjalistów, tworzących sztab Kaczyńskiego, 'skorzystał z bardzo ciekawego doświadczenia polskiego. Polacy, jeśli chodzi o ocenę zjawisk politycznych, mają nieprawdopodobnie krótką pamięć. I można na tym bazować. Można zakładać, że po roku np. można już wmówić rzecz totalnie inną, bo wyborca nie będzie już pamiętać.'
Zdaje się, że nie można jedynie na tym bazować, tylko że taka jest właśnie polska wyborcza rzeczywistość.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Sondażowy skandal

Dzień pod hasłem wyników wyborów. I dlaczego sondaże były aż tak mylące?
Rozbawił mnie komentarz Piotra Pacewicza 'Wyniki sondaży okazały się wielką zmyłą, której wszyscy - w tym również my dziennikarze - padliśmy ofiarą. Aż trudno w to uwierzyć.'
Rzeczywiście trudno. Przez pięć lat można zapomnieć, zachłysnąć się, uważać że się wygrało i wyliczyć 'na pewno' o ile procent pokonało rywali.
Mogę zrozumieć społeczeństwo mamione komentarzami, zróżnicowanymi informacjami, często wykluczającymi się przed wyborami, które było przekonane, że ich racja jest najichsza, że ich jest na wierzchu. Ale dziennikarze? I aż ciśnie się na usta 'tacy dziennikarze'?
W co im trudno uwierzyć? Że wyniki sondaży po raz drugi okazały się wielką zmyłą, której wszyscy, w tym głównie dziennikarze, padli ofiarą?
Krótka ta pamięć. Pewną pychą pachnąca.

sobota, 19 czerwca 2010

Weekendowy

Świąteczna Wyborcza. Strona 14. i 15.
'Jestem nauczycielką i jestem lesbijką. Uczę polskiego w IX Liceum im. Jarosława Dąbrowskiego w Łodzi. Nazywam się Marta Konarzewska.'
O takim 'wyjściu' dawno nie czytałam. I choć tekst w dużej mierze pokazuje, że w polskim systemie szkolnictwa, nie ze zjawiskiem a jedynie słowem 'tolerancja' mamy do czynienia, to na uwagę zasługuje poziom odwagi autorki. Pod imieniem, nazwiskiem, miejscem zatrudnienia i zdjęciem możemy przeczytać o wieloletnim strachu, braku tolerancji i lekceważeniu. O hipokryzji i ograniczeniach z jakimi stykają się wszyscy, żyjący inaczej od tych na głos krzyczących, że pedał idzie. Jak pedał to pederasta i pedofil. Bo wszystko na p.
Pierwsze o czym pomyślałam, po przeczytaniu listu Marty Konarzewskiej, że to coming out z jakiego nie ma odwrotu. W moim odczuciu, powinna codziennie rano, idąc do pracy, otrzymywać dowody uznania, że w tak homofobicznym społeczeństwie, zdobyła się na taki krok.
Ale coś mi mówi, że historia potoczy się nieco inaczej. Że zamiast słów uznania będą słowa potępienia, publiczny ostracyzm, wykluczenie zawodowe. Próbuję sobie wyobrazić zebranie dyrekcji szkoły z rodzicami. Kto z nich głośniej krzyczy, że to niedopuszczalne, by lesba dzieci uczyła.
Druga myśl, jaka się pojawiła, była o wiele bardziej wzniosła. Bo co, gdyby codziennie Wyborcza publikowała coming outy ludzi żyjących w Polsce? Nagle mogłoby się okazać, że jest ich więcej niż się wydawało. Nagle mogłoby się okazać, że ci wszyscy, których część społeczeństwa ma za chorych, jest całkiem normalna. Zwyczajna. Jakże codzienna. Taka sama jak oni, tyle że inna. Rzadziej pytająca o preferencje seksualne, rzadziej obnosząca się z 'drugą połową', unikająca rozmów o związkach, kochankach.
Później tylko pojawiła się gorzka refleksja, że takie coming outy mogłyby być podstawą napiętnowania, komentarza w stylu 'kolejny pedał ogłasza, że jest pedałem'. I zupełnie nie wiedziałam czemu. Przecież ta wymyślona sytuacja nie miała miejsca.
Teraz wiem. Po prostu, nie mogłaby go mieć w tym kraju. Homofobów, wciskających się do łóżka innych, oceniających co jest właściwe, co nie. Polaków, którzy o seksie mówią z poczuciem zażenowania i wstydu. Dla których tabletki antykoncepcyjne to zło, invitro jest grzechem śmiertelnym i jak otwarcie je popierasz, to nawet komunii nie masz prawa przyjąć w kościele. Kraju zabobonów, w którym od masturbacji rosną włosy na dłoniach, a wypadają z głowy.
Pewnie dlatego Wyborcza nie mogłaby publikować aktów tak wielkiej odwagi tych wszystkich, którzy najpierw walcząc ze sobą, później muszą stale walczyć ze społeczeństwem kraju, w którym język polski jest ojczystym. Pewnie też dlatego, że nagle mogłoby się okazać, że wśród nas jest bardzo dużo 'tych pedałów', którym nie wiedząc, że są 'tymi pedałami' podawaliśmy dłoń na powitanie i całowaliśmy w policzek na pożegnanie.
Witajcie w Polsce!

piątek, 18 czerwca 2010

Z ostatniej chwili.
Wystąpienie Bronisława Komorowskiego na Kongresie Kobiet, zaskakuje nie tylko kobiety nie biorące w nim udziału, ale same uczestniczki. Wanda Nowicka nie kryła zaskoczenia, że 'kandydat, który odmówił wzięcia udziału w debacie na Kongresie dostał możliwość nieograniczonej wypowiedzi na samym otwarciu. Szczególnie, że pojawił się też Andrzej Olechowski, który popiera parytety, a szansy na wypowiedź nie otrzymał.'
Istotny jest punkt widzenia marszałka, kandydata na Prezydenta RP, co do roli kobiety.
'Pan marszałek konsekwentnie utrzymuje, że kobiety są potrzebne, są ważne, ale wsparcie powinno dotyczyć obszarów rodzicielsko-macierzyńskich.'
Brakuje słowa 'tylko' w obszarze rodzicielsko-macierzyńskim. Ale skoro ważne jesteśmy, to do garów drogie panie i z rodzeniem i wychowywaniem dzieci się nie ociągać! Ale już!
Ojciec Paweł Kozacki, przeor krakowskiego klasztoru dominikanów stwierdza, w głośnej sprawie abp. Juliusza Paetza, że '(...) pewne jest, że jakiś komentarz jest niezbędny'. Ze strony Kościoła naturalnie. Początek afery sięga 2002 roku kiedy to abp. Paetz został oskarżony o molestowanie kleryków i zmuszony przez Jana Pawła II do ustąpienia ze stanowiska metropolity poznańskiego. Tak. Zmuszony. Po ujawnieniu całej sprawy nie czuł się winnym, a tym bardziej nie miał w swoim arcybiskupim mniemaniu, nawet podejrzenia, że wypadałoby ustąpić. Przynajmniej na czas trwania sprawy i ewentualnego oddalenia zarzutów. Ale może dlatego, że oddalenia zarzutów by nie było, o czym mówiło się w kręgach kościelnych od dawna. Ale to nie istotne. Zmuszony więc został do ustąpienia i sprawa jakby przycichła. Okazuje się, że wystarczy osiem lat pokuty, by Watykan cofnął swoją decyzję i przywrócił abp. Paetzowi możliwość wyświęcania kapłanów, konsekrowania kościołów i przewodniczenia uroczystym mszom. Bo to przecież oczywiste, że z Kościoła nie został wykluczony. Miał się usunąć w cień. Zrezygnować z funkcji metropolity i przestać błyszczeć podczas kościelnych uroczystości. Bo jedynie dotykał kleryków i ich całował podczas spotkań wymuszonych przez samego arcybiskupa.
Okazuje się, że z decyzją Watykanu nie zgadza się obecny (z tego co podaje prasa, już nie, bo właśnie złożył rezygnację) metropolita poznański abp. Stanisław Gądecki. Bo to Watykan podejmuje decyzje. To on wyklucza, mówi kto ma usunąć się w cień i on przywraca do łask i pieniędzy.
I jakże zabawnie w tym kontekście brzmią słowa kard. Ratzingera na kilka tygodni przed mianowaniem na papieża 'Panie, (...) także na Twoich łanach widzimy więcej kąkolu niż zboża. Przeraża nas brud szaty i oblicza Twego Kościoła. Ale to my sami go zbrukaliśmy!'. A tym bardziej słowo 'przepraszam' za deprawacje w szeregach duchowieństwa, wypowiedziane już z ust papieża Benedykta XVI.

czwartek, 17 czerwca 2010

Pamiętaj. Nie wolno Ci myśleć o niczym innym. Masz słuchać i jak pokorne cielę iść i oddać głos. Za lub przeciw.
Chyba dlatego podobał mi się dzisiejszy wywiad w Wyborczej ze Sławomirem Sierakowskim, liderem Krytyki Politycznej. Dziwi tylko opublikowanie tegoż wywiadu przez Wyborczą, wspierającą konkretną partię i kandydata. Dobrze przeczytać, że ktoś odmawia wyboru z oferty, którą daje polska scena polityczna. Jeszcze lepiej, że '(...)trzeba zdać sobie sprawę, że PO i PiS dostają ponad 40 mln zł plus procenty od pensji tysięcy obsadzonych przez siebie urzędników za nic. To jest model, który wyklucza innych. To nie tylko jest niedemokratyczne, ale pozwala czterem parlamentarnym partiom obniżać dowolnie poziom sporu, bo nie czują żadnego zagrożenia konkurencją. Mogą się czuć bezkarnie. Nawet gdy partie się trochę zawstydziły i postanowiły się ograniczyć w trakcie globalnego kryzysu finansowego, uchwalona ustawa nie weszła w życie i słuch o niej zaginął.' Chociaż nie wiem czy od tego mi lepiej. Szczególnie, gdy czytam dalej: 'I będziemy mieć frekwencję 30 proc. Wstyd' jako argument dziennikarki prowadzącej wywiad.
Czytając odnoszę jedynie wrażenie, że na wybory iść trzeba. Koniecznie. Że się musi, bo jak nie to wstyd. Wstyd, przed sobą, innymi, a co więcej wstyd przed światem jeśli faktycznie niska frekwencja w wyborach będzie miała miejsce.
Szkoda, że nie wstydzą się dziennikarze i sami politycy. Szkoda, że na trzy dni przed wyborami nie wiem na kogo mam zagłosować. Kwestie najważniejsze, najbardziej sporne nadal pozostają tajemnicą kandydatów. Otwartej debaty nie było, a dziennikarze pochowali głowy w piasek. Bo katastrofa, bo powódź. Bo mało czasu, więc skupmy się na opisywaniu kolejnych gaf kandydatów, przebiegu ich wieców wyborczych i opisaniu programu odwiedzin kolejnych miast.
Tylko co z tego, skoro nadal nie wiem jakie miejsce w polityce mają zająć kobiety? Skoro nic nie mówi się o aborcji czy invitro. Nie wspominając o wielu innych niewygodnych tematach, których politycy nie będą przecież poruszać, bo mogliby stracić wyborców.
I gdzie na litość boską są rzetelni dziennikarze? Gdzie są pytania, które będą niewygodne, które zmuszą do opowiedzenia się za konkretnymi ideami, programami? W tych wszystkich materiałach brakuje mi konkretnych pytań. Bo trudno oczekiwać odpowiedzi, gdy nikt o nic nie pyta.
Po chwili czytam tekst 'Sidła skarbówki: chcą podatku za pięć lat!' w Dzienniku. O tym, że Fiskus nie będzie miał litości dla pracowników, którzy np. korzystali z tańszych abonamentów medycznych u pracodawcy. Bo to darowizna. Od tego też powinien być podatek. Bo przecież mało płacimy podatku na opiekę zdrowotną, która w Polsce praktycznie nie istnieje. Jak chcesz skorzystać z prywatnych placówek medycznych, by nie czekać w kolejce do lekarza rodzinnego przez tydzień, jak Cię grypa złapie, zapłać Fiskusowi za swoją niecierpliwość. I pamiętaj, że Cię znajdą. Tego możesz być pewny bardziej, niż rzetelnych informacji o kandydatach na urząd Prezydenta RP.

środa, 16 czerwca 2010

Z dzisiejszego przeglądu prasy.
Kaczyński przegrał, bo Komorowski nie chciał prywatyzacji służby zdrowia. To w Wyborczej. Czytam dalej. Komentarz Leszczyńskiego, że 'ten wyrok pewnie nie oduczy polityków straszenia wyborców. Ale może teraz będą się do tego lepiej przygotowywać, bo kłamstwo - jak się okazuje - ma krótkie nogi'. Tu mam tylko ochotę się zaśmiać i sparafrazować wypowiedź prof.Staniszkis. Polakom codziennie, jako bezpłatne dodatki do gazet, powinni dorzucać geriavit, by lepiej działał na pamięć. Mamy niesamowitą zdolność szybkiego zapominania o kłamstwach jakimi się nas karmi. A sama kampania w Polsce opierała się i opiera, póki co, na zastraszeniu. Bez względu na to czy straszą powrotem ery Kaczyńskiego w RP czy prywatyzacją szpitali. I nikt do niczego nie będzie się musiał lepiej przygotowywać.
Na stronie Rzeczpospolitej brak komentarza do wyroku sądu, ale to specjalnie nie dziwi. Nie od dzisiaj mamy dziennik PO i dziennik PiS, przecież.
Najbardziej jednak zastanowił mnie tekst Mariusza Staniszewskiego 'Partia Tuska spuszcza CBA ze smyczy'.
'Biuro ma teraz zbierać bez kontroli dane o chorobach, przekonaniach politycznych i religijnych oraz preferencjach seksualnych obywateli. Nie będzie się ograniczać do korupcji urzędników. Teraz ma ścigać wszystkich i wszystkie rodzaje przestępstw.'
To trochę jak powrót do nowomowy PRL. Choroby weneryczne, przekonania polityczne czy tym bardziej religijne, nie mówiąc o preferencjach seksualnych obywateli, jeśli tylko nie wpisują się w ustalony przez społeczeństwo, Kościół i Rząd ład społeczny mogą być, a zapewne są podstawą do postawienia zarzutu o popełnieniu przestępstwa. Nie mówiąc o dalszym ciągu artykułu, w którym cytuje słowa założyciela Transparency International w Polsce, która to organizacja została w tym samym zresztą Dzienniku, w 2009 roku opisana dość szczegółowo w tekście Wojciecha Cieśli, za który dostał Grand Press. I to właśnie Wojciech Cieśla wykazał jak nieprzejrzyste i wątpliwe etycznie są działania TI w Polsce. I tylko przez chwilę czytając tekst Staniszewskiego, zadałam pytanie czy czytał nagrodzony artykuł kolegi i gdzie są redaktorzy, którzy najpierw wypuszczają artykuły wykazujące ewidentne nadużycia w organizacji zajmującej się walką z korupcją, a później używają w tekście głosu specjalistów owej organizacji. Bo czytelnik nie pamięta... Geriavit, oto rozwiązanie!
Ponadto dowiedziałam się jak mam zagłosować, w jakich godzinach lokale wyborcze są otwarte i że prawdopodobnie, będzie lało, więc mogę się czuć usprawiedliwioną, że nie pójdę. Komu by się chciało, w strugach deszczu, iść.
Na portalu Onet, króluje dzisiaj całe nic, ale to już standard. Masowa papka. Przez chwilę myślałam, że ciekawym będzie wywiad z Magdaleną Piekorz, ale po przeczytaniu pierwszych dwóch stron tekstu 'Pani reżyser o zielonych oczach' Maksa Suskiego, opublikowanego w MaleMan, zwątpiłam. Jednak preferuję gdy bohaterem artykułu czy wywiadu nie jest osoba prowadząca wywiad, a ta którą się o wywiad prosi.
Poza tym Najsztub przechodzi do 'Wprost'.
Tyle, do piętnastej.