czwartek, 25 sierpnia 2011

Tylko gwiazdy wyglądają kwitnąco

Na głównej stronie onetu czytam "Jessica Alba jest piękna, sympatyczna i sensownie się wypowiada. Przeczy stereotypowi ładnej i głupiutkiej aktorki. Kiedy oczekiwała drugiego dziecka nawet w zaawansowanej ciąży wyglądała kwitnąco".
Ambitny materiał zrealizowany został przez Annę Wendzikowską, która na potwierdzenie słów zawartych w lidzie dodaje - "Opowiada mi o tym, jak macierzyństwo zmieniło jej priorytety. Wcześniej byłam pracoholiczką. Teraz najważniejsza jest dla mnie rodzina - mówi. Na planie filmu jej córka była z nią cały czas."
Koniec.
Tak.
Powótrzę, dla tych do nie wierzą.
Koniec.
Standardowy tekst o pracoholizmie, a nastepnie umiłowaniu rodziny jaki można usłyszeć z klasycznego bełkotu nie tylko gwiazd, ma być argumentem na "przeczenie stereotypowi ładnej i głupiutkiej aktorki". Do tego nawet w zaawansowanej ciąży Jessica Alba wygląda kwitnąco. A to już zupełnie, szczególnie wśród gwiazd, nie wspominając zwykłych kobiet, niespotykane.
Anna Wendzikowska, która zna tak wiele gwiazd i chyba nawet sama pretenduje do roli jednej z nich, prawie mnie przekonała w swoim wywodzie do aktorki. Szkoda tylko, że nie do siebie i poziomu, jakim wszem i wobec zwykła się szczycić.

sobota, 23 lipca 2011

Przemęczyłam się, czytając tekst (albo raczej pean) na cześć mężczyzn - "Chłopaki nie chorują" Ireny Cieślińskiej w najnowszym wydaniu Wysokich Obcasów.
Zresztą, nie od dzisiaj zauważyłam zintensyfikowany spadek formy "dziennikarskich" tekstów tygodnika, który szczycił się swoim alternatywnym, niezwykle kobiecym, w znaczeniu feministycznym, spojrzeniem na sprawy przede wszystkim (i wreszcie!) kobiet.
Już przełknęłam zmniejszoną liczbę artykułów solidnie przygotowanych, już przełknęłam nawet większą ilość reklam i niespójny charakter tygodnika, który momentalnie, by dostosować się do rynkowych wymogów, powielił błędy magazynów z "najwyższej kobiecej półki" (Twój Styl, Pani czy Zwierciadło).
We wspomnianym tekście autorka nawołuje kobiety, by dbały o swoich mężczyzn i zapisuje "listę tego, czego każda kobieta powinna dopilnować u swego męża, brata czy ojca" czyli w poradnikowym skrócie "Jak nie zostać wdową". Wszak tygodnik ten jest dla kobiet, więc mądre, świadome siebie kobiety powinny mieć rzetelne źródło informacji o tym, czego mają dopilnować, by ich mężczyzna żył jak najdłużej i by broń panie boże na starość nie zostały same (bo jak pokazują statystki, przytaczane przez autorkę, kobieta żyje statystycznie 7 lat dłużej niż mężczyzna).
Nie szkodzi, że w tekście mężczyzna przedstawiany jest jako nieogarnięte dziecko, które zawsze musi mieć przy sobie kobietę, która o niego zadba. Mężczyzna poza tym jest bardzo skryty i tajemniczy, a rolą kobiety jego jest namówienie go do tego, by dzielił się słabościami. W przeciwnym razie może zejść z tego świata na skutek zawału. Albowiem on, w przeciwieństwie do kobiet, nie jest tak mocno zanurzony w sieci socjalnej, nie ma mnóstwa przyjaciółek, dalszych koleżanek i on po prostu próbuje być twardy, kiedy kobieta nawet nie próbuje.
Z dziewięciu przykazań jakie mam sobie zapamiętać i wprowadzić w życie, o ile posiadam partnera są:
1. coroczne "przeglądy" lekarskie po czterdziestce: kontrola ciśnienia, sprawdzenie poziomu cukru we krwi, kontrolna kolonoskopia;
2. wizyty u lekarza w razie bólu czy innych dolegliwości;
3. poważne potraktowanie diagnozy, brania leków, poczytania na temat problemu, zmiany trybu życia;
4. wyrobienia zdrowych nawyków żywieniowych, kontrolowania wagi;
5. rzucenie palenia (najlepiej za niego);
6. regularne ćwiczenia;
7. w razie potrzeby ograniczenia alkoholu;
8. regularnych wizyt u dentysty;
9. wyluzowanie - praca to nie wszystko, a stres odbiera zdrowie.

Szkoda, że autorka zamiast tworzyć dla kobiet kolejny zakres obowiązków do wykonania w ramach zawodu "partnerka" zamiast wypisywania tych wszystkich rad, które powinny być od małego wpajane każdemu człowiekowi, nie uczy kobiet by zadbały przede wszystkim o siebie. Nie pisze o tym, jak ważne są one, jak ważne jest ich świetne samopoczucie - bez względu na wiek czy ilość kilogramów. Nie podaje im gotowej recepty na to jak mogą zmienić podejście do swojego ciała i nie walczy z redaktorami naczelnymi pisma o promowanie innego sposobu patrzenia na kobiecość.
Era dbania o facetów powinna się skończyć, choć odnoszę wrażenie, że GW oraz Wysokie Obcasy coraz silniej wpajają młodym kobietom, że nie mogą być w pełni szczęśliwe bez faceta. Nie pierwszy raz widzę bowiem na stronie gazeta.pl czy w WO tekst o nieszczęśliwych singielkach, o kobietach które poświęciły swoje życie pracy i po latach żałują, że nie mają dzieci.
Szkoda, że pani redaktor nie pokusiła się o tekst rzetelny zamiast PR-owego. Życie pokazało mi nie raz, że facet jak jest chory to w domu jest święto, czas staje w miejscu, a on choćby miał tylko gorączkę czy ból głowy, jest w stanie umierającym. Wtedy nie ma pracy, nie ma obowiązków domowych. Wtedy jest od razu lekarz, czytanie w internecie licznych rozpoznań choroby, leżakowanie, niemożność wstania po tabletki, herbatę czy nawet wykąpanie się.
Poza tym, że nie dbam o siebie - bo kiedy? - mam pracować na cały etat, rodzić dzieci (bo teraz już nawet będę musiała, choćbym ich nie chciała mieć), pracować w domu na cały etat, być dla niego zajebistą koleżanką, lojalną partnerką, namiętną kochanką i oddaną żoną, to mam być jeszcze dla niego opiekunką, lekarzem i mózgiem, który będzie myślał za niego zawsze, a w chorobie szczególnie.
Szkoda, że jeszcze fiutem dla niego mam nie być. Tylko tego mi tu brakuje.

środa, 22 grudnia 2010

Coraz bliżej święta

Na wstępie...
Należą się przeprosiny tym, którzy czekali.
Podziękowania tym, którzy czytają.
I tym, którzy pytaniami - a czemu? - podsycali stan braku zgody na ciszę.
A teraz...
Pudelkowo, plotkowo, a nawet lansikowo. Trzeba (należy) być na bieżąco. Wiedzieć co u gwiazd. U artystów. Magików sztuki. Weryfikuję. Nazywam źródła po imieniu, ale mnie nie wolno na głos, podpisując imieniem i nazwiskiem, więc jako no name jestem w pełni usprawiedliwiona.
"Rozstrzygnijmy raz na zawsze: choinka żywa czy sztuczna". Krzyczy do mnie tytuł w połowie strony. Myślę o tym dylemacie, zaznaczam za i przeciw każdej z możliwości i bardzo próbuję nie zadawać pytania - czy w zeszłym roku też nie rozstrzygaliśmy raz na zawsze wszystkiego, co ma związek ze świętami?
Że karpia zabijanego w sposób polski nie powinno być na stole? Celebryty krzyczą, że to hańba tak zwierzętom dać umierać, a później w Tesco ścigać się w kolejce po te najbardziej dorodne i zmodyfikowane, za niespełna osiem złociszy za kilogram. Te same celebryty, co krzyczą o te karpie, bez pardonu skórzane butki noszą, z najnowszych kolekcji i torby, paski i te wszystkie inne pochodzenia zwierzęcego bajery i tego hipokryzją nikt, na żadnym portalu nie nazwie. Że jedzą na imprezach dla celebrytów sushi, w którym ryby, ale te pewnie inaczej zabijane były. Nie. Wróć. One nie były zabijane. One same wzięły i umarły. I tak się na stole znalazły.
Nie wiem czy choinka sztuczna czy żywa. Ten dylemat zdaje się być nie do rozstrzygnięcia. Poproszę o telefon do przyjaciela.
Za dwa dni Wigilia. Tak. Święta świętami. Można poznać, że się zbliżają, po wzmożonym ruchu w centrach handlowych, kolędach puszczanych zaraz po 2-gim listopada i ludziach stojących w kolejce w każdym sklepie z żywnością. Bo przecież w Święta sklepy szybciej zamykają, w pierwszy dzień świąt nawet nie wszystkie są otwarte, więc trzeba kupować, kupować, kupować.
Bo w Świętach o to tylko chodzi. By nabywać, konsumować, wydalać. W rytm kolęd, w przerwie dzielenia się tak zwanym opłatkiem.
Poza tym wielka akcja rządu i robienie porządku na kolei. Bo taki bałagan, jak w tym roku, jest zwyczajnie niedopuszczalny. To przecież nie może tak być, by panie w kasach PKP nie wiedziały na jaki pociąg sprzedają bilet i czy w ogóle jakiś pociąg jeździ. Nie mówiąc o określeniu przybliżonego czasu opóźnienia. Opóźnień w PKP nie ma. Nam się po prostu wydaje. Tak samo jak rządowi, który dymisjonując wiceministra Juliusza Engelhardta ogłasza wszem i wobec, że "ktoś" musi zostać ukarany za chaos, jaki panował po 12 grudnia, kiedy miały być wprowadzone nowe rozkłady jazdy.
Wspomniane zamieszanie bardzo dosadnie skomentował Cezary Grabarczyk, minister infrastruktury, którego pozwolę sobie zacytować."Sam często czekam na peronie aż przyjedzie pociąg".
Niesamowite. Tak stoi i czeka. Mój podziw jest niemalże na tym samym, co poczucie humoru, poziomie. Grunt, to umieć utożsamiać się z narodem.
Wesołych Świąt!

środa, 6 października 2010

Nowa era dziennikarstwa

Posiadanie szarych komórek może boleć. Niektórym zapewne doskwiera ich nadmiar, bo trudno nie odczuwać nadmiaru, gdy czyta się najnowsze informacje, którymi karmią nas internetowe portale.
Czego media zdają się najbardziej nie znosić w krucjacie przeciwko dopalaczom? Może zacytuję "Ma raptem 23 lata, ale ostatnio bardzo zmężniał. Jeździ czarnym Porsche Turbo (drugie, jeszcze większe Porsche stoi w garażu). Nie kryje się ze swoim bogactwem – poza apartamentami w Polsce, dochrapał się także lokum na Lazurowym Wybrzeżu".
Dobrze, że zmężniał, bo przecież tylko król dopalaczy jako niespełna dwudziestopięciolatek jest w Polsce milionerem. Polaków nie boli to jakie substancje sprzedawał, wykorzystując stworzone przez specjalistów polskich prawo, tylko że nie wstydzi się powiedzieć jaki ma zysk w skali roku, za ile ma zegarek i gdzie ma apartament. A już kolejne artykuły, w których podkreślone są marki samochodów, wskazują jedynie na sfrustrowanych autorów, podejrzewam płci męskiej, którzy takie auta oglądają w gazecie Auto Świat.
Z drugiej strony mamy zalew informacji o kolejnych ofiarach trujących substancji sprzedawanych pod szyldem produktu kolekcjonerskiego. Media nie oszczędzają nikogo, ale w całym spisku przeciwko dopalaczom zdały się zapomnieć o zdrowym rozsądku.
I nie wiem czy tylko ja, w ostatnim czasie mam poczucie, że nie chodzi już nawet o namiastkę rzeczowych informacji, tylko o kolejny temat, który zapełni jedynkę i zagwarantuje określoną ilość tysięcy userów.
Wiadomości podawane są w sposób stronniczy. Ja rozumiem, że określone dzienniki, tygodniki opinii czy programy radiowe mają nagłośnić sprawę, tylko skoro dziennikarze są czwartą władzą, czemu w tak bezczelny sposób głaszczą po głowie trzy pozostałe pełniąc jedynie rolę sługusów tychże?
Żaden z portali nie podał wczoraj do wiadomości słów karnisty z UW prof. Piotra Kruszyńskiego o tym, że "rządowy projekt nowelizacji o przeciwdziałaniu narkomanii został oparty jedynie na domniemaniach i przypuszczeniach dotyczących szkodliwości dopalaczy i, że nie ma choćby fragmentarycznych badań na ten temat" (PAP). Jak dotąd nie usłyszałam słów oburzenia żadnego z dziennikarzy na temat wspomnianego projektu, który jest klasycznym bublem prawnym.
W tekstach dotyczących dopalaczy nie podkreśla się faktu, że właściciel sieci prawdopodobnie skieruje sprawę do sądu o odszkodowanie za poniesione straty i że istnieje znaczne prawdopodobieństwo ich wygrania. I że odszkodowanie te zapłacą wszyscy podatnicy. Dziennikarze wolą skupić się na tym, że dorabia się na "debilach" [jak sam określa swoich klientów] oraz jakimi samochodami jeździ. Nikt już nie pamięta, że zysk jaki ma wypracowany jest zgodnie z prawem stworzonym w kraju. To, że sprytnie je wykorzystuje? Działa dokładnie tak samo jak większość przedsiębiorców, którzy nie mają może 23 lat, a rozległe kontakty w sferze polityki, które zapewniają im odpowiednie informacje jak dany zapis w konkretnej ustawie obejść.
I nie zamierzam oceniać szkodliwość czy jej braku w przypadku dopalaczy. Nie jest to moim zamiarem. Jedyne co drażni mnie niebywale to populizm w jaki bawią się dziennikarze i, że im częściej czytam informacje w internecie, na portalach ogólnopolskich, tym mniej mam złudzeń, komu przysługę dane redakcje wyświadczają. I razi mnie, że po Smoleńsku i krzyżach dziennikarze musieli znaleźć kolejny temat, który bez jakiegokolwiek opamiętania czy jakiejkolwiek refleksji będą eksploatować, tylko po to, by patrząc na konsekwencje owej eksploatacji bić się w pierś i palić ze wstydu.
Czy to już nowe dziennikarstwo?

wtorek, 3 sierpnia 2010

Krzyż na drogę

W obrońcach krzyża Nadzieja. W nich Wiara. I Miłość.
Między jednym wyzwiskiem, a drugim. W Zdrowaśce za celniejszy strzał. Oni są. Oni być mogą.
Dziś fanatycy mówią co można, co nie. Śmieję się w ciszy z poczynań Karnowskiego, który na antenie Trójki we własnej sprawie zdziałał najwięcej. Z tego jego krzyża, do którego wielu się dzisiaj przywiązywało w imię walki o symbol. Z jego wielkiego oburzenia jakim raczył wszystkich słuchaczy, że to przecież krzyż zwykły stoi. Więc czemu ma nie stać? I z wypowiedzi jednego z polityków PiS, który powiedział, że to nieporozumienie - decyzja urzędnika o usunięciu krzyża. Decyzja urzędnika oburzała obu panów po równo w czasie antenowym, ale postawa fanatyków zadowala. I nie ma już słów o ustaleniach między stronami stanowiącymi o sprawach rangi wyższej niż urzędnicza. To wzbudza w nich zapewne tą samą Nadzieję, Wiarę i Miłość. Do Ojczyzny. Do Polski ukochanej, na znak krzyża trwającej.
A premier siedzi i zawija je w te sreberka. Głaszcze po głowie, mówiąc że trzeba więcej czasu. Nie mówiąc tylko na co. Bo brak decyzji w sprawie, zaraz po zakończeniu żałoby, pominę milczeniem.
Tak samo jak działania mediów, które dziwnym trafem dużo więcej uwagi poświęcają obrońcom krzyża, propagując tym samym ich działania, niż podwyżce podatku, o której decyzję właśnie podjął rząd. Bo tylko ciche głosy gdzieś tu, gdzieś tam powiedziały, że to nierozsądne podwyższać podatek, zamiast przeprowadzać reformy, które były jednym z haseł wyborczych. To nierozsądne pompować pieniądze w napompowaną do granic administrację. Reform nie trzeba. Wystarczy, jak to powiedział Premier, podwyżka która przeciętną polską rodzinę będzie kosztowała kilkanaście groszy dziennie.
Brawo dla PR-owców, widać że doświadczenie w sprzedaży mają. Należy podać przecież wartość najmniejszą jaką przyjdzie komuś zapłacić, choćby częstotliwość zapłaty była bardzo wysoka. Wtedy i tak każdy, kto tego nie rozumie, pomyśli - to tylko kilkanaście groszy więcej. Cóż to jest w imię Polski i jej symbolu, krzyża?

piątek, 23 lipca 2010

Był czas, że lubiłam rano włączyć radio. I nawet przełknęłam, ten trudny dla mnie do przełknięcia fakt, że ktoś mi tam nad uchem gada. Nie zawsze zwracałam uwagę na coś, co dzisiaj jest nie do przyjęcia, co sprawia, że wyłączam, wybierając ciszę.
Zamiast jazgotu reklam, których czas emisji odpowiednio jest wyciągany na skali głośności, słucham ptaków i przyglądam się mojemu kotu, który z balkonu na nie poluje. Poranki, bo z reguły wtedy słuchałam radia, zostały nacechowane czymś co skutecznie człowiekowi podniesie ciśnienie i sprawi, że z miną Polaka wyjdzie z domu. Polityka.
I ja rozumiem, że trzeba. Ja rozumiem, że istotne są pewne pytania jakie są zadawane. Ale nie rozumiem dlaczego nic nie można zrobić z pisowym dziennikarzem, który prowadzi polityczny salon w Trójce. Nie da się słuchać tych pytań postawionych w jednym celu - potwierdzenia tezy. Rozmówca, z reguły wybierany z klucza partii, której tubą stał się Program Trzeci, czuje się nad wyraz spokojny i wielokrotnie po głowie głaskany.
Każdy inny, o ile się trafi, w przypadku udzielenia odpowiedzi, z jakiej wspomniany dziennikarz mógłby się tłumaczyć przed Wodzem, jest umiejętnie gaszony.
Tak. Przyznaję. Nie mam prawa krytykować, bo do końca nie udaje mi się tego słuchać. Szkoda mi nerwów i poranka. Choć nie tylko tego, bo w weekendy polityka w Trójce tym bardziej nie zachwyca.
Ale to, że nie zachwyca mnie, nie znaczy naturalnie, że innych również. I to się nazywa wolność myśli. Nie wiem tylko, czemu tak bardzo, szczególnie po magicznej dacie męczeńskiej śmierci elity politycznej kraju, coraz częściej nie mam prawa do posiadania własnego zdania.
Bo nie wypada mi go przecież mieć. Krzyż musi mieć dla mnie znaczenie. Jak nie krzyż to pomnik. Jak konserwator zabytków mówi, że nie ma mowy o wymyślonym przez PiS pomniku w wyznaczonym przez nich miejscu, to słyszę pełen oburzenia głos w politycznej rozmowie wspomnianego dziennikarza Radiowej Trójki, że na litość boską nie jest to przecież wielkich rozmiarów i że decyzja konserwatora zabytków jest nieporozumieniem.
Nieporozumieniem jest to co się dzieje w telewizji, gazetach i radiu. Nieporozumieniem jest, że nie ma obiektywnego dziennikarstwa, rzetelnych pytań i dyskusji na poziomie, który przynajmniej dawałby namiastkę poczucia, że nie jest stronniczy.
Dzisiaj wiem, który dziennikarz za jaką partią jest. I nie godzę się z tym. Bo o ile trzy czwarte narodu przyjmuje tą serwowaną im z namaszczeniem papkę politycznej ułudy, o tyle ja chciałabym usłyszeć pytania, których wszyscy boją się zadać, by nie stracić pracy.
I nie jest dla mnie argumentem, że mogę przecież zmienić kanał telewizyjny czy radiowy, wziąć w dłoń inną gazetę. To nie chodzi o to co ja mogę. Tylko o to czego oni - dziennikarze już nie mogą, będąc częścią układu, który powinni obiektywnie obserwować.

poniedziałek, 5 lipca 2010

Festiwalowo

Po czterech dniach festiwalu Open'er, czas wrócić do rzeczywistości. Tej podobno nowej, w której dzisiaj się obudziłam.
Zabawnie brzmiały okrzyki ludzi, siedzących po koncercie Archive, że 'ej ludzie Kaczyński wygrywa'. Chociaż nie. Nie zabawnie. Trochę złowieszczo. Polsko przede wszystkim.
Ale zanim przejdę do politycznych absurdów, obietnic i cudów, na które niewątpliwie zasługujemy, jedna uwaga związana z pewnym tekstem.
Chwila czasu między pokalem, toi toiką, a kolejnym koncertem pozwoliła na czytanie festiwalowego dodatku Gazety Wyborczej.
Już w czwartkowym trójmiejskim dodatku mogłam przeczytać tekst Przemka Guldy "Festiwal lat 90". Weryfikacja opisywanych przez niego zjawisk nastąpiła w trakcie.
I tak "W tym roku, po przestudiowaniu programu festiwalu Open'er, bardzo wyraźnie widać dwie tendencje. Pierwsza to muzyczny eklektyzm, druga - położenie nacisku na zespoły, które dni największej świetności przeżywały w latach 90".
Przy opisywaniu pierwszej tendencji nie zabłysnął odkrywczym charakterem dziennikarskiego fachu. Nie od dzisiaj wiadomo, że największe festiwale właśnie w ten sposób stają się wielkimi - poprzez umiejętność łączenia stylów muzycznych, gwiazd i publiczności, która dla tych gwiazd przyjedzie. Poza tym nad kierunkiem festiwalu Open'er zastanawiają się wszyscy, bo każdy też ma swoją na jego temat teorię. Każdy by chciał festiwalu z muzyką jaka tylko mu pasuje, a z tego, jak wiemy, niewiele wynika. Jest to z założenia największy polski festiwal i musi łączyć w sobie różne style, by nim pozostać. Zresztą, nie wiem dlaczego owa różnorodność jest tak głośno krytykowana przez dziennikarskie środowisko. Wystarczy spojrzeć na line up innych europejskich festiwali, by choć przez chwilę zweryfikować własne oczekiwania, zmierzające do utworzenia wielkiego festiwalu muzyki, która jedynie nam odpowiada.
Ale druga tendencja opisywana słowami "(...) festiwal zamienia się powoli w muzyczne muzeum, w którym największa sala poświęcona jest muzyce z lat 90. Wystarczy wymienić kilka największych gwiazd z tegorocznego programu, by się o tym przekonać: Massive Attack, Tricky, Cypress Hill, Skunk Anansie - to wszystko wykonawcy, którzy swoje złote lata przeżywali właśnie w tamtej dekadzie. I nawet jeśli z powodzeniem funkcjonują na muzycznej scenie do dziś, nagrywając nowe płyty i grając kolejne trasy koncertowe, wrażenie przeterminowania ich muzycznej propozycji staje się coraz trudniejsze do zignorowania".
Bardzo bym chciała zobaczyć jak Przemek Gulda rozmawia z ludźmi po koncercie wspomnianych grup na temat przeterminowana ich muzycznej propozycji. Bo odnoszę dziwne wrażenie, po czterech dniach obserwowania festiwalowiczów, że niewielu z nich odbiło się czkawką owe przeterminowanie. Poza tym, z tego co przeczytałam, jest dla mnie jasnym, że kierował się jedynie swoimi osobistymi przekonaniami i dziennikarskiego obiektywizmu, w jego tekstach szukać nie można. Zresztą, przyznał sam, w dniu koncertu Reginy Spector, że tylko na ten koncert czeka, reszta to dla niego 'dziennikarski obowiązek'. Zostaje tylko powiedzieć - szkoda. A po drugie, że nieco nie wypada mówić o 'dziennikarskim obowiązku', kiedy jest się tak bardzo nieobiektywnym w relacjach z koncertów i kiedy opisuje się wydarzenia oglądane po łebkach, na rzecz wypełnienia dodatkowej kolumny w Wyborczej.
A do tego analiza strategii organizatorów, we wspomnianym tekście z czwartkowego Trójmiasta GW: "Strategia organizatorów jest bardzo prosta i zrozumiała - festiwal jest coraz mocniej adresowany do pokolenia dzisiejszych 30-40 latków, najchętniej tych z dużych miast, którym udała się kariera zawodowa i żyją choć trochę powyżej przeciętnego poziomu. To własnie oni mają dziś pieniądze i czas, żeby uczestniczyć w tego typu imprezach, to własnie ich stać na to, żeby przyjechać na kilka dni do Trójmiasta i bawić się na festiwalu. A to pokolenie słucha właśnie dokładnie takiej muzyki". Nie wiem kto wyrządził Przemkowi Guldzie krzywdę wpajając mu takie stereotypy myślenia. Chwilami, czytając jego teksty, odnosiłam wrażenie, że jest mocno zmęczony rolą jaką musi pełnić. Nie mówiąc już o tym wyssanym z palca założeniu, że festiwal adresowany jest do 30-40latków, którym udała się kariera zawodowa. Szczególnie, że wystarczyło się przejść po terenie Babich Dołów, by zobaczyć jak wiele osób jest poza narzuconymi przez niego stereotypami. I, że tak naprawdę festiwale powinny nas ustrzegać przed tym stereotypowym myśleniem, ukazując w zamian zróżnicowany wachlarz nie tylko muzycznych indywidualności.